Zaskoczyło mnie, że tyle osób było zaciekawionych moim udziałem, podsunęliście mi pomysł na ten post ;) Miałam nadzieje, zabrać się za pisanie znacznie wcześniej, ale przez ostatni tydzień nie znalazłam wolnej chwili na prowadzenie bloga.
"Pierwsza "Dycha" do Maratonu" jest pierwszym biegiem z cyklu czterech biegów po 10 km każdy. Piąty bieg to już "Maraton Lubelski" z nieosiągalną dla mnie trasą na 42 km. Każdy uczestnik musi się zarejestrować i wnieść opłatę za udział. Przed biegiem otrzymuje się pakiet startowy, w którym jest specjalny chip mierzący czas (należy przyczepić go do buta), numerek startowy i agrafki do jego przypięcia, ulotki, kupony rabatowe, worek taki jak na śmieci (w moim przypadku sądziłam, że będzie na zwłoki jeśli nie dam rady dobiec), a nawet makaron.
Nad Zalew Zemborzycki, gdzie odbył się bieg, przyjechałam pół godziny przed startem. Na początku była prowadzona rozgrzewka, pogadanka itp. Po zakończonej "Dyszce" każdy uczestnik oddaje swój chip, dostaje medal, wodę i może zjeść ciepły obiad czekając aż wszyscy dobiegną do mety.
Jeśli chodzi o bieganie to jestem prawdziwym mięczakiem. Gdyby pół roku temu ktoś mi powiedział, że przebiegnę chociażby 2 kilometry, a co dopiero wezmę udział w jakimś bardziej zorganizowanym biegu, na pewno bardzo bym się z tego śmiała. Ktoś mnie zapytał, dlaczego nie zajmę się czymś innym skoro bieganie nie sprawia mi przyjemności. Tutaj miałam problem z odpowiedzią, ale już wyjaśniam.
Na początku byłam trochę przestraszona, miałam wątpliwości czy dam radę. Nie biegam często, więc ten pierwszy bieg był dla mnie wyzwaniem. Zdarzało mi się wcześniej przebiec 9 km ślimaczym tempem, ale biegałam sama, zatrzymywałam się kiedy tego potrzebowałam i miałam świadomość, że w każdej chwili mogę zawrócić do domu lub zadzwonić po kogoś żeby mnie zabrał. Tym razem takiej możliwości nie miałam. W biegu brało udział ponad 900 osób i czułam się zagubiona w tym tłumie. START! Początek zawsze najtrudniejszy. Zazwyczaj pierwszy kilometr jest najgorszy a później mogę biec. Tym razem postanowiłam biec razem ze szwagrem, więc moje krótkie nogi nie nadążały i zmęczyłam się po czwartym kilometrze. Kolka, zadyszka i te sprawy. Trochę wstyd, nawet połowy nie ma a ja wymiękam! Nie chcąc nikogo zatrzymywać postanowiłam przejść do marszu i złapać oddech. Zastanawiałam się jak tu skończyć... Na szczęście szybko wróciłam do siebie, złapałam swoje idealne tempo i biegłam dalej. Kolejny kryzys złapał mnie po przebiegnięciu sześciu kilometrów. Nie byłam zmęczona, ale droga do siódmego baaaardzo mi się dłużyła, nie mogłam się doczekać flagi z nadrukowanym "7". Dalsza część biegu raczej monotonna, mijałam ekipy "dopingujące", które swoją drogą są bardzo irytujące, flagi i brnęłam do końca. Kiedy zobaczyłam, że został mi ostatni kilometr postanowiłam trochę przyspieszyć. Byłam przekonana, że tuż za zakrętem jest meta, jednak była znacznie dalej niż mi się wydawało... Gdybym zwolniła, to padłabym na trawę i już nie wstała, musiałam dobiec w raczej szybkim tempie, jakie sobie narzuciłam. Dobiegłam! Mój czas: 1:03. Ani dobry, ani zły. Byłam wykończona! I mimo tego wszystkiego, bardzo Wam polecam udział.
Wracając do pytania dlaczego nie zajmę się czymś innym. Bieganie mimo, że męczy, daje ogromną satysfakcję. Chociaż nie jestem w tym świetna, jestem z siebie ogromnie dumna, że spróbowałam. To pokonywanie własnych słabości. Myślę, że nie podejmę się udziału w prawdziwym maratonie, ale kolejne "Dyszki" będę próbować i Was zachęcam do tego samego :)
Bardzo podoba mi się taka forma promowania zdrowego trybu życia i zachęcania mieszkańców do biegania. Oby takich imprez było jak najwięcej!
Follow me: